więc krążę po cmentarzach
których nie ma
szukam słów
których nie ma
biegnę
na pomoc nie wołaną
na spóźniony ratunek
chcę zdążyć
choćby poniewczasie
Ściana płaczu
przez tysiąc dziewięćset lat
rzucali szlochem
o ścianę
więc im wzniesiono
cztery ściany płaczu
i w czterech ścianach
zgładzono dokładnie
płacz wszystek
i płacz tego płaczu
i łzę dziesiątą po Jankielu
do ostatniego pokolenia
łez
więc jeszcze kret
nosi żałobę
i budzi kretowiska
wyrzuty ziemi
Wniebowzięcie Miriam z ulicy zimą 1942
nieprzeliczony schodził śnieg
osuwało się niebo w strzępach
więc wniebowstępowała
mijała bezruchem
biel za bielą
łagodną wysokość
za wysokością
w eliaszowym wozie
poniżenia
nad upadłymi aniołami
śniegów
w zenit mrozu
coraz bardziej ponad
hosanna
uniesiona
na samo dno
5 VIII 1942
pamięci Janusza Korczaka
Co robił Stary Doktor
w bydlęcym wagonie
jadącym do treblinki dnia 5 sierpnia
przez kilka godzin krwiobiegu
przez brudną rzekę czasu
nie wiem
co robił Charon dobrowolny
przewoźnik bez wiosła
czy rozdał dzieciom resztę
zdyszanego tchu
i zostawił dla siebie
tylko mróz po grzbiecie
nie wiem
czy kłamał im na przykład
małymi dawkami
znieczulającymi
iskał spocone główki
z płochliwych wszy strachu
nie wiem
ale za to ale potem ale tam
w treblince
całe ich przerażenie cały płacz
były przeciwko niemu
ach to było już tylko
ileś tam minut czyli życie całe
czy to mało czy dużo
nie było mnie tam nie wiem
zobaczył Stary Doktor nagle
że dzieci się stały
stare jak on
coraz starsze
tak musiały dogonić siwiznę popiołu
więc kiedy go uderzył
askar czy esesman
zobaczyły że Doktor
stał się dzieckiem jak one
coraz mniejszym i mniejszym
aż się nie urodził
odtąd razem ze Starym Doktorem
pełno ich nigdzie
wiem
Sześcioletnia z getta żebrząca na Smolnej w 1942 roku
ona nie miała nic
prócz oczu na wyrost
w nich całkiem niechcący
dwie gwiazdy dawidowe
może by je zgasiła łza
więc płakała
Jej mowa
nie była srebrem
warta co najmniej
splunięcia odwrócenia głowy
jej mowa płaczliwa
pełna garbatych słów
więc zamilkła
Jej milczenie
nie było złotem
warte co najwyżej
5 groszy może marchew jaką
bardzo grzeczne milczenie
z żydowskim akcentem
głodu
więc umarła
Opłakiwanie
Łapali płatki w powietrzu
Jadący na karuzeli,
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
Śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.
Czesław Miłosz, „Campo di Fiori”
Był i płacz
płakali szmalcownicy
szaulis rękawem otarł oczy
sturmführer ukrył w dłoniach głowę
i skomlał policyjny pies
z żałobnie okopconą sierścią
ona ma szafę z której suknie
zdążyły jeszcze wyjść
ale i tak by wyszły z mody
fotel z którego wstał ktoś kiedyś
tylko na chwilkę
a wystarczyła mu na resztę życia
półmiski garnki pełne głodu
ale przydadzą się
do syta
portret zabitej dziewczynki
w żywych kolorach
mogła mieć jeszcze taki czarny stół
w dobrym stanie
ale się nie spodobał
smutny jakiś
Co jest
CO JEST
Już nic
właściwie nawet już nie ma
niczego
tylko harmider takiej ciszy
tylko tumult pustkowia
zbity tłum nikogo
zachodzi
pod żółtą łatą słońca
aż ją zakrwawi
A MOŻE W MSZCZONOWIE
JESZCZE KTOŚ TAM
DAJMY NA TO JANKIEL SADOWNIK
KOMU ZASZKODZI JABŁKO
ON MIAŁ DOBRE JABŁKA
on był siwiutki
jak kwitnąca jabłoń
nieraz pszczoła
mruczała mu w brodzie
CO U NIEGO SŁYCHAĆ
PAN NIE POWIE ŻE
ON OSZUKAŁ NA WADZE
ALBO NA SUMIENIU
Nie powiem
u niego słychać
papierówki pobladłe
to nie ucieczka
w buciorach juchtowych
z zelówkami strachu
to słychać
tupot jabłek
w rozwianym chałacie nocy
Jankiel robi swoje
CO ZNACZY
Znaczy
jemu się powodzi
pogania do galopu
truchcik jabłkowity
on jedzie coraz bardziej niegdyś
do kahału wiecznego snu
po dzwonko lewiatana
w szabes
czas bałaguła
złazi z kozła
można go zastać
nad lichtarzem dziewanny
co bodzie niebo
całe w sińcach chmur
można go spotkać
kabalistę dwunastu liczb
zbrojnego we włócznie wskazówek
i tarczę zegara
NO I CO Z TEGO
CO ON Z TEGO MA
No to sfruwają do niego tak myślę
imiona puste
znane na niepamięć
małki gitle rachele
i mendle jękliwe
z popiołów niosą gorzki miód
taki miód
trefną żółć świata
Odczytanie popiołów
w piątek na zakościelnej
jeruzalem wzbiera
powstają złotouste
izajasze świec
pod szyldem
szatan cynamon i ska
sary małki judyty
kładą się do snu
na swoich piersi
dwugarbnych wielbłądach
wiozą gwiazdy na zasiew
koźlątko na postronku
mówi negew negew
i wszyscy wysiadają na środku pustyni
będą pod sochaczewem swoje gwiazdy siać
Krajobraz pośmiertny
Tę niepośpieszną trasę
MOKRA WIEŚ
SZEWNICA
znam z pociągów dzieciństwa
URLE
ŁOCHÓW
OSTRÓWEK
tytuły podróży
perspektywy wakacji piaszczyste
widzę dawnowidz widoki
uchodzące w lipiec
SADOWNE
drzewa uniesienie drzew
zamiast padać podcięte mijaniem
maleją zanim zginą
zdmuchnięte odległością
PROSTYŃ
nawet ptaki dowolnie wielokierunkowe
muszą się poddać
machną nam ostatnim skrzydłem
to tylko dwie godziny
wydzwania je na Bugu most
Potem się tam czepiali
gdy mnie już nie było
bezpowrotnych akacji
ptaków ostatecznych
przez okienka bydlęcych
przez szczeliny w desce
nad przylądkami bocznic imieniem SADOWNE
nad żerowiskiem lokomotyw imieniem MAŁKINIA
rozlegały im się
w odjezdnych kirkutach
czarne lamenty gawronisk
nad towarowym z węglem
nad bydlęcym z płaczem
O już dawno wagony wagony wagony
przejechały tamten krajobraz na śmierć
a on pośmiertny do dziś trwa bezkarnie
nie ma świadków zginęli
trup mojego dzieciństwa
jechał między nimi
Siedem słów
Mamusiu! Ja przecież byłem grzeczny!
Ciemno! Ciemno! (słowa dziecka zamykanego
w komorze gazowej w Bełżcu 1942 r. – według
zeznania jedynego więźnia, który ocalał.)
Rudolf Reder, „Bełżec” 1946 r.
Wszystko zostało zużytkowane
wszyscy zginęli ale nic nie ginie
usypisko włosów co spadły z głów
dla wytwórni hamburskich materaców
złote zęby wyrwane
pod znieczuleniem śmierci
Wszystko zostało zużytkowane
przydał się nawet tamten głos
przemycony aż tu na dnie cudzej pamięci
jak wapno niegaszone łzami
i otwiera się czasem bełżec aż do kości
i wybucha z niego ciemność wiekuista
jak zatamować ją
i skarga dziecka które było było
choć pamięć blednie
nie ze zgrozy
tak od trzydziestu blednie lat
I milczą miliony milczeń
przemienione w znak siedmiocyfrowy
I woła woła jedno miejsce puste
Którzy się mnie nie boicie
bo jestem mały i wcale mnie nie ma
nie wypierajcie się mnie
zwróćcie mi pamięć po mnie
te słowa pożydowskie
te słowa poludzkie
tylko tych siedem słów
***
Muranów góruje
na warstwach umierania
fundament wsparty o kość
piwnice w wyrwach
opróżnionych z krzyku
Było nie było jest jak jest
Jest spokój jęków uprzątniętych
czarna łuna zdechłego ognia
mocno stoi Muranów
na pochówku pamięci
większość listów dochodzi
Było nie było jest jak jest
I ja jak on wydźwignięty
na powierzchnię popiołu
pod gwiazdy z tłuczonego szkła
Było nie było jest jak jest
chciałbym tylko milczeć
a milcząc kłamię
chciałbym tylko iść
a idąc depczę
Twoje matki obie
Biecie z miłością
Pod Torą nadaremną
pod uwięzioną gwiazdą
urodziła cię matka
masz dowód na nią
niezbity nie zabity
bliznę pępka
znak rozstania na zawsze
które cię nie zdążyło zaboleć
to wiesz
Potem spałaś w tobołku
wyniesionym z getta
ktoś powiedział że w skrzynce
skleconej gdzieś na Nowolipiu
z dopływem powietrza
bez dopływu strachu
ukrytej w wozie z cegłą
Wymknęłaś się w tej trumience
zbawiona ukradkiem
z tamtego świata na ten świat
aż na aryjską stronę
i ogień zajął
pusty kąt po tobie
Więc nie płakałaś
płacz bywał śmiertelny
luminal cię usypiał
swoją kołysanką
I prawie cię nie było
żebyś mogła być
A matka
ocalona w tobie
mogła już wstąpić w tłumną śmierć
szczęśliwie niecała
mogła zamiast pamięci dać ci
na odjezdne
podobieństwo do siebie
i datę i imię
aż tyle
I zaraz się zakrzątnął
koło twego snu
ktoś przygodny naprędce
i został już na długie zawsze
i obmył cię z sieroctwa
i spowinął w miłość
i stał się odpowiedzią
na twoje pierwsze słowo
To twoje matki obie
nauczyły cię
tak nie dziwić się wcale
kiedy mówisz
J e s t e m
Przelot dzikich gęsi
W opadłym z ptactwa październiku
nocą zupełną
smuga ślepego blasku czy raczej
ornament zaoczny
w ociemniałych tunelach domysłu
przelatujące litanie czy raczej
procesje dźwięków
święty święty święty
supliki dzikich gęsi
modlitwa czystej biologii
zdejmują mi z oczu
ciasną noc
unoszą ją szerzej
w wysoką przestrzeń ponadwidzialną
Widzę na oślep
gęgot oznajmujący
że lecą białe lecą białe białe
pomimo czerni wszystkożernej białe
Aniołom łatwiej Lecą nad ciemnością
Spis abonentów sieci telefonów miasta stołecznego Warszawy na rok 1938/39
Rafaelowi Scharfowi
Po nagłej przeprowadzce dokładnych adresów
do onomastyki ogólnej
numery powróciły do abstrakcji liczb
i ciało słowem się stało
w Herbarzu Abonentów
Oto wybrańcy uwierzytelnieni
którzy są Nikim na ulicach Żadnych
a one jeszcze bywają tak ścisłe
że można by na ślepo
ominąć kałużę
przejść na drugą stronę
do tej budki z pestkami i chlebowym kwasem
Przeszli na drugą stronę
i poniewczasie stoją
w kolejkach drukowanych liter
i wszystko jest w porządku
alfabetycznym
na listach nieobecności
I wywołuje ich głuchy telefon
i dzwoni w pustych miejscach jego czarny dzwon
tym których niegdyś przyłapano
na gorącym uczynku
życia
Pejzaż Ani
(TRÓJKĄTY GŁOWORĘKIE
ALA I KTOŚTAM
IDĄ SZUKAĆ SKARBÓW)
ciepło ciepło gorąco
pod słońca
kółkiem graniastym
potykają się o Gryzmoł
co się zaczaił na drodze
ale on nie gryzie
biegną nad rzekę
ona się tutaj nie zdążyła zacząć
ale tam dalej
jeszcze jaka
o tam tam gdzie nie widać
prędzej tuż tuż za brzegiem ze-
szytu
o już wpadła do morza
(TAM NA DNIE SPOCZYWAJĄ
WRAKI NASZYCH STARYCH OKRĘTÓW
Z PAPIERU)
Mój nieocalony
pamięci Brunona Schulza
Tyle już lat
na mojej antresoli z belek
między sufitem a sienią
ćmi światłość wiekuista na 25 watt
zaciemniona pstrzynami much
za barykadą makulatury
On tam jest
nie wygania pająków śpi
Chyba już przetłumaczył wszystkie sęki
Jego cień nieruchomy tynkiem zarasta
czasami nie ma go nawet
po godzinie policyjnej
bawi w Hajdarabadzie
odmyka kolejne słoje
wchodzi w drewno coraz drzewiej i drzewiej
W niemalowaną deskę
sen mój dzisiaj zapukał do niego
Panie Brunonie już można
niech pan schodzi
A on czeka na niedoczekanie
nie może słyszeć mojego snu
on nikt
trzeźwiejszy niż ktokolwiek
wie że nie ma antresoli
ani światłości
ani mnie
Mój fach szczęśliwy
Dzięki ci losie
nie jestem głodny
suchar rozpaczy chowam
na czarną godzinę
na razie zarobię na szczęście
jestem poetą
mam fach w ręku
CEROWANIE
DZIURAWYCH
PARASOLI
DESZCZEM
Obrządek
gdzie św. sebastian
obrastający celnie
strzałami z piór
uskrzydla się
do odlotu
w zbawienie wysokie
tam łucznik
ze zmrużonym okiem
nieopatrzności
gra na lutni cięciwy
sanctus
sanctus
sanctus
***
pamięci Maxa Broda,
który, łamiąc testament Kafki,
nie spalił rękopisów jego dzieł
W temperaturze 38 i 5
przychodzi tu
z sakwojażem uchodźcy
stary kaszel
wyleczony z Franza Kafki
Zagłusza rękopisy
którym poskąpiono
życzliwości ognia
I szepce mój Maksie
wybaczam ci Tylko
co zrobić z tym
stutomowym milczeniem
Maksie mój Maksie
spal tę moją ciszę
Dworzec Gdański 1968
pamięci Arnolda Słuckiego
Odjazd Już odjazd
wchodzić Drzwi zamykać
Odjazd na wyspy zatopione
w głąb wyschłych mórz
to tam w komorze serca
wchodzić drzwi zamykać
spotka swą śmierć zaległą
wmiesza się w jej tłum
spóźniony sam jeden
żegnaj Arnoldzie
a on powiewa z okna
naglejącej dali
zrazu chusteczką tylko
a teraz już niebem
w którym chmura się dłuży
nad nami i trwa
i bezpowrotnie zostajemy
Cygańska droga
Papuszy poświęcam
Zabili im konia karego
zabili im drogę siwą
o leży tam
sama z sobą rozstajna
rozkłada się w skwarze
Cichcem jechały po niej
maślakami smarowane koła
a kolczyk odpowiadał
na pytania słońca
Zabili im konia karego
zabili im drogę siwą
Więc sprzedali Cyganie
wszystką muzykę ze skrzypiec
na targu w Wieliszewie
bo nie było już
dokąd grać
W zaprzęgach psiego węchu
wymykają się
aż tam gdzie ich fortuna
piątym kołem się toczy
Jak popsuć zabawę ludożercom
od dość dawna rozmyślam
jak popsuć zabawę
ludożercom
czekać aż się
upieką sami
pod złotą pokrywą słońca
cóż kiedy są nader odporni
na własną pieczeń
nie dać się
zjeść
to program zbyt postny
i nie dość realny
z chwilą
gdy cię już wzięli
na języki
zjeść ich
to byłoby
niesmaczne
to może zacząć
obrzydzać im ludzi
ale jak tak można
więc siedzą
w swoich dżunglach komfortowych
z gębą
pełną ludzkości
Ballada o trzech mociumpańskich
Trzej mociumpańscy w ciemno
jadą przez zaścianki
przez zaduszki moniuszki
szaraczkowych dziejów
imć chodźko imć kostrzewski
imć klemens junosza
a wiezie ich truchcikiem
rozweselajkonik
a niosą garść tabaki
i otuchy szczyptę
do kichania i żeby
nam się dobrze działo
wąs mają niezawisły
na borsuczym sadle
a w zanadrzu fortelik
smutków odpuszczenie
flinty zwarzył listopad
styczeń ściął je mrozem
im w zawiesistym niebie
dzień się przyrumienia
na wety na roraty
na panbraty łaty
na koncepcik szeroki
od ucha do ucha
telepią się a koła
po mogiłkach skaczą
aż z wierzchołka jesieni
gawron ich powita
ptak jeszcze jednogłowy
Droga na Zuzelę
i znowu idę lasem drogą na Zuzelę
niech wszystko się powtarza jak
dwusylabowych kukułek głos
znanych tu tylko z usłyszenia
chcą mi wymierzyć przyszły czas
i z kukułczego lęgu
podrzucić jajko horoskopu
żeby się wykluł z niego
los żółtodzioby
mój strach mu wije gniazdo
słucham kukułko nie usłucham
ominę głos twój jeszcze nie przeminę
i znowu lasem od Zuzeli drogą
wrócę do siebie
nieśmiertelny prawie