[Ojciec] był dla mnie autorytetem, pomagał rozstrzygać problemy. Zwracałem się do niego w przypadkach wyjątkowej konieczności. Styl życia ojca, niechęć do narzucania się tworzyły rodzaj bariery pomiędzy nim a ludźmi, i nawet synem. Cierpiał, wyczuwałem to, że nikt nie ma odwagi do niego przyjść. Ojciec był w wielu dziedzinach moim nauczycielem, ale zawsze w sferze duchowej, intelektualnej. Życiowo nieprzystosowany do walki o byt, z trudem akceptował praktyki dookolnej rzeczywistości. Ojciec czytał moje pierwsze wiersze, ale o tym, że mu się podobały, dowiedziałem się od mojej siostry. Dzięki temu zacząłem trochę w siebie wierzyć. Nie zdawał sobie sprawy i nigdy się nie dowiedział, jak wielkie znaczenie miała dla mnie jego opinia.
Ale trzeba panom wiedzieć, że zanim […] zainteresowałem się w ogóle literaturą, zajmowała mnie wyłącznie entomologia! […] Między Leśmianem a entomologią istnieje jakiś tajemny związek. Znikomki, Śnigrobki i Srebronie to wszystko kuzyni trzmieli i rozmaitych chrząszczy, które też występują w jego wierszach. Leśmianowskie twory spokrewniają się z tworami boskimi, są do siebie gatunkowo zbliżone; nawet imionami są sobie pokrewne. Nie wiem, co to za Leśmian krzątał się kiedyś w polskiej entomologii, który ponadawał swojskie nazwy motylom i ćmom. Są to wszystko leśmianowskie z ducha neologizmy: zmroczniki, nastrosze, zmierzchnice, powszelatki, przegibki, zasmutki, marzymłódki, pokłonniki… A i sam Leśmian ze swoim poetyckim imieniem też do tej rodziny należy.
Poezja jest praktyką sakralną. Jest to bowiem dla mnie jedyna sposobność metafizyczna – poza systemami wierzeń i kultów, poza religiami aktywnego obcowania z sacrum – twórczości. Czy jest ona rezultatem i koroną opanowania rzemiosła, jakichś reguł? Być może, ale nie odczuwam tego. Przystępując do pisania – z tremą – czuję się zawsze debiutantem, zaczynającym jeszcze raz od samego początku, od zera. Odnoszę zawsze ledwo uchwytne wrażenie, że nie tworzę nic nowego, ale o d t w a r z a m , rozwiązuję szyfr – dotychczas nieodczytany. Brzmi to „laurowo i ciemno”? bo też są to dla mnie samego sprawy niejasne i tajemnicze.
Bo to [cierpienie narodu żydowskiego] jest moja wina wielka. Wszystkich tych, którzy przeżyli. Tak to odczuwam, proszę wziąć tę winę w cudzysłów. Proszę nie zrozumieć tego dosłownie. Ani to nie jest mój grzech, ani to nie jest moja wina dosłownie, ani tym bardziej nie jest to mój występek. Ale odczuwam, że jeżeli dane mi było przeżyć, to znaczy, że ja jestem winny.
Przede wszystkim jestem poetą, właściwie wyłącznie, cała reszta jest dodatkiem, ważnym, ale dodatkiem, ciułaniem doświadczeń. Pogodziłem się już z tym, że tak bywam najłatwiej dostrzegany, przez ten pryzmat. A kiedy już ktoś zagadnie mnie o poezję, o moje wiersze, to zadaje mi często pytanie, dlaczego mnie w nich nie ma, dlaczego się kamufluję, ukrywam. A przecież jestem tam jawnie i wyłącznie. W tych wierszach jest rodzaj esencji autobiograficznej, to nie są gawędy. To właśnie moje pamiętniki, „wielce rzeczywiste”, nie będę pisał innych.
Był przed wojną w Jarosławiu pan Stanisław Gilowski, miał numer telefonu 225 (poznałem go właśnie z ogólnopolskiej książki telefonicznej za lata 1932-33). Przeczytałem z niedowierzającym podziwem: właściciel kina Uciecha, łaźni rzymskiej, fabryki wody sodowej i zakładu pogrzebowego. Czy i ja jestem tak rozliczny i tak wszechstronny jak on? Wyznam (z głębi przekonania), że chyba tylko na pozór tak rozbieżny jak niedościgniony Gilowski, ale w istocie wszystkie te moje różności-mnogości z jednego wspólnego korzenia wyrastają i w końcu zbiegają się w jedno. Jak? A to już pytanie nie do mnie.
Większość cytowanych tutaj tekstów można znaleźć w zbiorze Wcielenia Jerzego Ficowskiego. Według recenzji, szkiców i rozmów z lat 1956-2007, wybrał, opracował i wstępem opatrzył Piotr Sommer, Pogranicze Sejny 2010. Bez względu na późniejsze przedruki niektórych podajemy tylko miejsce ich pierwszej publikacji.